- I dlatego już nigdy nawet nie pomyślę o zjedzeniu czegokolwiek w Torvald – podsumował barczysty, wysoki mężczyzna, którego ‘’imię’’ brzmiało Volodya.
Była to chłodna wiosenna noc. Księżyc na granatowym niebie rzucał subtelne srebrzyste światło i od czasu do czasu ukrywał się za cienkimi warstwami chmur. Wokół nich latały świetliki, w bujnych wysokich trawach słychać było świerszcze a gdzieś w oddali usłyszeli czasem jakieś wilcze wycie.
Kroczyli wydeptaną ścieżką leśną na granicach Manavik…jakieś 15 a może 20 minut? Szczerze nie potrafił się określić ale miał wrażenie jak by szli wiecznie…
Volodya, który szedł parę kroków przed nim opowiadał mu jakże ‘’porywającą’’ historię, o tym jak pewnego dnia w jednym z miast Torvald zamówił sobie danie z pikantnym ryżem, warzywami i ośmiornicą. I jak to podczas spożywania tego osobliwego dania przyssawka jednej z macek prawie przyssała się do jego gardła przy połykaniu, przez co był bliski uduszenia się. Na szczęście Volodyi, nie doszło do niczego poważnego ale pozostawiło głęboki uraz w umyśle mężczyzny.
- Zimno mi – skwitował zmęczonym tonem Jericho, tym samym ignorując całą historię, którą mu przed chwilą opowiedziano. Niezbyt interesowała go opowieść towarzysza, w sumie mało również z niej zrozumiał przez silny tuldurski akcent, który posiadał. Nie przejmował się tym jednak zbytnio bo z tego co zaobserwował i usłyszał, to nie był jedynym, który nie rozumiał Volodyi. Prawie każdy w Instytucie miał mniejszy lub większy problem z zrozumieniem go. Akcent mężczyzny był tak osobliwy, że miał wrażenie, iż nawet rdzenni mieszkańcy Tuldur nie do końca zrozumieliby co ten facet próbuje z siebie wybulgotać.
Usłyszał głośne mlaśnięcie językiem ze strony drugiego mężczyzny.
- Jeszcze parę kroków ślicznotko – wyburczał. Chyba był urażony faktem, że białowłosy w żaden sposób nie zareagował na jego historię o morderczym daniu. Jericho może nawet by się tym przejął, gdyby był w nieco lepszym humorze. Był już jednak bardzo zmęczony i zziębnięty, a targanie skrzynki transportowej pełnej towaru było nie tyle co męczące ale również dość stresujące. Taki towar powinien zostać przetransportowany do celu jak najszybciej... Tymczasem oni robili sobie wycieczkę krajoznawczą na piechotę. Czasami naprawdę kwestionował profesjonalizm Instytutu, jednak nigdy nie podjął się poruszenia tego tematu na forum. Instytut chodź na pierwszy rzut oka na takiego nie wyglądał, był w rzeczywistości bardzo wielką grupą ludzi, która działała na kilka frontów. Jericho znał zaledwie parę jego członków, a połowy z nich nie znał nawet osobiście a jedynie miał przyjemności o nich usłyszeć. Ludzie pojawiali się lub znikali i nikt nawet słówkiem nie pisnął na owy temat, jak by było to coś całkowicie normalnego. Ktoś nagle zniknął? Nikt o nim nie wspomina? Nigdy tak naprawdę nie istniał. Ktoś nagle dołączył? Ludzie mówią o nim i wymieniają jego nazwisko jak by jego kariera w Instytucie liczyła już ponad 5 a może i nawet więcej lat? Tak naprawdę zawsze był częścią Instytut. Parownicy nie znaczyli dla nich za wiele; traktowani jak maszyny, które w każdej chwili można było wymienić jeśli zajdzie taka potrzeba.
To tylko utwierdzało go w przekonaniu, że pozbycie się paru niesprzyjających już biznesowi jednostek było dla nich praktycznie niczym. Podejrzewał więc, że gdyby podzielił się swoją krytyką a ta nie została by ciepło przyjęta…nie mieli by żadnych przeciwwskazań aby się go pozbyć. Mało tego, nawet nie zastanawialiby się nad konsekwencjami… Ponieważ w rzeczywistości żadnych konsekwencji by nie było. Pozbyli by się Jericho i automatycznie zastąpili kimś nowym. Instytut funkcjonowałby dalej, bez zarejestrowania jakichkolwiek zmian…
- Jesteśmy na miejscu.
Natłok myśli w głowie białowłosego zatrzymały się gwałtownie wraz z ochrypłym głosem Volodyi.
Jericho spojrzał przed siebie a jego oczom ukazał się wielki monaster o masywnych murach na środku wzniesienia. Skąpany w świetle księżyca sprawiał wrażenie złowrogiego...
Czując się jak by nie mile widziany zerknął niepewnie w stronę swojego towarzysza:
- Jesteś pewny? - chciał się upewnić. Zirytowane spojrzenie jakie Volodya rzucił w jego kierunku mówiło samo za siebie.
Westchnął cicho, następnie zrobił krok do przodu.
- No to chodźmy...- powiedział to bardziej do siebie, aby dodać sobie otuchy.
Gdyby coś ich niespodziewanie zaatakowało to nawet by nie myślał dwa razy tylko uciekałby gdzie pieprz rośnie a Volodyę by poświecił. Nadawał się na kogoś kogo można było by złożyć w ofierze dla pradawnych bogów.
Weszli po schodach klasztoru i pchnęli ciężkie drzwi, te chodź z początku uparte ostatecznie otworzyły się z nieprzyjemnym skrzypnięciem, które rozniosło się po wnętrzu pomieszczenia.
Będąc w środku Jericho czuł się bardzo nieproszony. Czy właśnie tak można było określić uczucie grzesznika stąpającego po miejscu świętym?
Zdjął smolisty, filcowy kapelusz z szerokim rondem, który zdobił jego głowę i posunął się nieco do przodu. Każde stuknięcie obcasem o kafelkową posadzkę odbijał się głuchym echem o brudne, popękane ściany. Fakt, że w pomieszczeniu również było dość ciemno i ledwo widział gdzie stawia kroki wcale nie poprawiało sytuacji. Na całe szczęście Volodya wyciągnął zapalniczkę z kieszeni i oświetlił im obu drogę.
- Czyżbyś bał się ciemności doktorze? - głos Volodyi wręcz ociekał kpiną. Białowłosy automatycznie spojrzał w kierunku brodatego mężczyzny z nikłą furią w oczach. Korciło Jericho, aby unieść trzymaną w prawej ręce skrzynkę i cisnąć nią w jego kierunku ale było by to nie mądre zagranie, które przysporzyło by mu tylko kłopoty i zero korzyści. Nie miał również w głowie żadnej ciętej riposty, więc postanowił zignorować ów czepliwy tekst.
- Po prostu przekażmy towar, zgarnijmy pieniądze, które nam się należą i wracajmy - wyburczał. Również miał dość jego towarzystwa. Gdyby się tak zastanowić nad ów kwestią to nie przypomniał sobie żadnego innego członka Instytut, z którym dałoby się porozmawiać i przy tym nie nudzić lub nie czuć niepokoju. Każdy członek, z którym Jericho kiedykolwiek rozmawiał był na jakiś sposób, za przeproszeniem...popierdolony. Nie żeby on uważał się za lepszego! ...Dobra, może gdzieś w głębi serca uważał się za trochę lepszego. Czasami w nocy, kiedy nie mógł zasnąć a jego głowa była pełna przeróżnych myśli, cichy głosik mówił mu, że uważa w ten sposób tylko dlatego, by podbudować swoje kruche ego. Zawsze prychał z irytacją i stwierdzał, że to już ten moment gdzie musi się wysilić oraz naprawdę spróbować zasnąć...
Volodya, który nagle naprawdę wziął sobie do serca słowa Jericho szybkim krokiem przemieścił się w stronę kolejnych drzwi i całym swoim ciałem pchnął je. Te okazały się nie być tak uparte jak poprzednie i otworzyły się łatwo oraz cicho. Nie chcąc zostać w tyle długowłosy mężczyzna ruszył szybko za swoim kompanem. Razem wkroczyli do nawy głównej klasztoru.
Blask księżyca, który przedzierał się przez zakurzone okna witrażowe sprawiał, że w środku nawy nie było tak ciemno jak w pomieszczeniu wcześniej co było dużym plusem.
Rozglądając się po wnętrzu budynku ustalił, że monaster był opuszczony. Wiele uszkodzeń, ilość nagromadzonego brudu oraz kurzu tu i ówdzie wskazywały, że nikt nie zajmował się tym miejscem już dobre 100 lat. Statuy bogów, na których czas odcisnął duże piętno wyglądały doprawdy przerażająco, wyglądały jak by patrzyły w głąb ich dusz i osądzały za wszystkie grzech, jakich się dopuścili. Tak, zdecydowanie chciał załatwić to co musiał i spadać stąd jak najszybciej. Nie pisał się na nocne zwiedzanie opuszczonych klasztorów na totalnym wygwizdowie, a gdy zerkał na swojego kompana i jego wyraz twarzy; stwierdzał, że nie tylko on jest niezadowolony z lokacji, w której właśnie przebywali. Co w ogóle za geniusz wpadł na pomysł, aby spotkać się w takim miejscu?
- Ah! Moi Bracia! - wraz z donośny głosem, który rozbrzmiał w całej nawie, wszystkie pytania Jericho zyskały swoją odpowiedź. Oboje mężczyzn zastygło na kilka sekund, wpatrując się tępo w ołtarz znajdujący się po drugiej stronie sali. Przeklinał a zarazem pytał dramatycznie w głowie wszystkich Bogów jakich pamiętał. Przysiągł również, że usłyszał jak Volodya klnie pod nosem, a jego tuldurski akcent magicznie zniknął na te kilka sekund by rzec to jedno zdanie brzmiące: ''Dlaczego? Dlaczego ten skurwiel?''. Z wszystkich ludzi pracujących dla Instytutu...dlaczego musiał być to ten facet?
Kiren Von Botezatu (bo tak nazywano ów jegomościa) stał przy ołtarzu z rękami ukrytymi za plecami, posyłając w ich kierunku ten swój głupi uśmiech, który doprowadzał wielu do podniesionego ciśnienia. Każda osoba pracująca dla Instytutu była specyficzna pod jakimś względem. Każdy miał swoje dziwactwa, z których był kojarzony przez resztę. Jednakże Kiren był jednym z tych specjalnych.
Ogólnie nie można było o nim powiedzieć nic złego jako członku, ponieważ sumiennie wykonywał swoją pracę i był bardzo lojalny wobec Instytutu. Powodem było jego samo bycie.
Pomijając jego nawyk do ciągłego uśmiechania się oraz noszenia garniturów, ignorując przy tym wysokie temperatury, które panowały na zewnątrz; Kiren sprawiał, że ludzie czuli się nieswojo w jego towarzystwie.
To jak mówił i układał czasem zdania brzmiało jak by miał cię zaraz zwerbować do jakiegoś kultu religijnego, w którym ostatecznie skończysz jako ofiara dla ich śmiesznego bóstewka. Mało tego, miał tendencję do bardzo częstego poruszania tematów związanych z religią oraz filozofią, rzucając jakże kontrowersyjne myśli i opinie. Jego ton głosu, przenikliwe spojrzenie i uśmiech w połączeniu z tym wszystkim tworzyło doprawdy nieprzyjemną całość.
Nie lubił Kirena. Bał się Kirena. I nie był jedynym, który tak uważał. Niestety Von Botezatu był częścią Instytutu i chodź Bóg wie jak bardzo tego nie chciał, była niestety możliwość, że prędzej czy później musieli by się spotkać...
Spojrzał w kierunku Volodyi, wymienili między sobą krótkie porozumiewawcze spojrzenie mówiące: ''Załatwmy to szybko i wynośmy się stąd.''.
- Witaj Kiren - pierwszy odezwał się Volodya, pierwszy również postanowił się ruszyć i skierować w stronę ołtarza. Jericho niezgrabnie uniósł rękę, w której już trzymał swój kapelusz i sztywno nią pomachał na powitanie.
- Witaj Bracie Volodya i Bracie Jericho, jak wspaniale was widzieć! - mówił Kiren w ten swój typowy, lekki sposób.
Nagle wszystko co otaczało białowłosego przestało być takie straszne, ponieważ cała ta aura przeszła na jebanego Von Botezatu'a, który jak by ją pochłonął i dodatkowo zagęścił. On był tutaj powodem do strachu a nie jakieś cholerne statuy Bogów. Bo gdy statuy bóstw były nie żywym przedmiotem...Kiren był jak najbardziej żywy. Jego oczy rzeczywiście patrzyły na ich obu, z pewnością osądzając ich postawy i bycie. Co gorsza...Nie mieli pojęcia co ten facet mógł myśleć, bo mało kiedy dało się wyczytać z twarzy księgowego co za myśli chodzą po jego pokręconej głowie. Facet bywał totalną zagadką, niestety nie taką, którą z ciekawością chciało się rozwikłać a raczej zostawić i żyć w niewiedzy.
- Mamy obiecany na ten miesiąc towar, no i przyszliśmy po swoje wynagrodzenie - rzekł znów Volodya. Kiren skinął głowę a jego uśmiech poszerzył się.
Podeszli oboje do ołtarza, Jericho natychmiastowo ostrożnie postawił skrzynkę transportową na marmurowym stole ofiarnym i odsunął się nieco, pozwalając Kirenowi zajrzeć do środka i przeliczyć ilość towaru.
Nie bał się, że Kiren mógłby się o coś przyczepić. Może leciał czasami w kulki przy wykonywaniu swojej roboty ale nigdy nie został posądzony o nie wykonanie swoich obowiązków poprawnie. Każde zlecenie wykonywał dokładnie i do samego końca, a to że sobie czasem wypił przy wykonywaniu pracy to już swoją drogą. Ważne, że na koniec wszystko było tak jak Instytut sobie zażyczył. Jak zlecenie zostało wykonane już nie było w ich interesie.
- Wszystko się zgadza - odezwał się Kiren i zamknął skrzynkę, po czym chwycił ją i odłożył na ziemi obok swych stóp. Jericho wymusił delikatny uśmiech w jego kierunku, czekał już teraz tylko na swoje pieniądze.
Dlatego widok Von Botezatu'a schylającego się, następnie kładącego przed nim ostrożnie skórzaną walizkę był niczym wysłuchane przez wszystkich Bogów modlitwy. Walizka z cichym dźwiękiem kliknięcia otworzyła się i teraz białowłosy mógł podziwiać jej wspaniałą zawartość. Nareszcie...
Tym razem na jego ustach rozkwitł szczery, radosny uśmiech. Przysunął walizkę nieco bliżej i całkowicie odłączył się od otaczającej go rzeczywistości, skupiając swoją uwagę na dokładnym ale szybkim liczeniu swojej należności. Wszystko się zgadzało i gdy był tego stu procentowo pewny, zamknął walizkę, następnie przejął ją, nie ukrywając przy tym swego zadowolenia.
- To tyle doktorze. Ciesz się zasłużoną przerwą, pamiętaj jednak aby być z nami w kontakcie. Instytut z pewnością znów będzie cię potrzebował - rzekł Kiren i schował swe ręce za plecami, prostując się przez co był teraz sztywny niczym struna w gitarze.
- A co z moją częścią? - głos Volodyi rozniósł się echem po opuszczonej, ciemnej nawie.
Oboje mężczyzn skierowało swój wzrok w stronę tego trzeciego, który stał z miną wyrażającą zdezorientowanie oraz nikłą irytację. Oczy Kirena tak szeroko otwarte patrzyły na brodatego mężczyznę i Jericho miał wrażenie, że ten zaraz wyssie z niego duszę. Cisza między nimi trwała zaledwie kilka sekund, chodź białowłosy miał wrażenie, że trwała ona nieco dłużej.
Kiren Von Botezatu zwilżył dolną wargę za nim nareszcie się odezwał. Szkła jego okularów błysnęły tajemniczym, złowrogim blaskiem.
- Właśnie miałem przejść do tej kwestii - rzekł a jego głos wciąż utrzymywał ten okropny, swobodny ton. Volodya zmarszczył brwi ale nic nie powiedział, wyczekując wyjaśnień ze strony mężczyzny w garniturze.
- Musimy omówić parę spraw, za nim przekażemy ci twoją działkę - wyjaśnił, po czym od razu spojrzał na białowłosego. Jericho skłamałby gdyby powiedział, że nie zmroziło go w środku kiedy ciemne niebieskie oczy Kirena zwróciły się ku niemu - Na osobności.
Jericho kątem oka zerknął w stronę swojego towarzysza. Volodya był znacznie bledszy a jego ciało napięło się. Przypominał mu teraz te wszystkie statuy Bogów, które były jedynymi świadkami tej osobliwej sceny, w której brali udział.
''Omówienie paru spraw'' mimo, że na ogół nie brzmiało jakoś groźnie czy złowieszczo...w tym przypadku oznaczało bardzo, bardzo złe wieści. Było to przekazanie komuś w nieco inny sposób, że spartaczył jakąś robotę i musiał się z tego wytłumaczyć. Nie miał pojęcia co zrobił Volodya, że podpadł Instytutowi, gdyż to co robią inni członkowie oraz jak wyglądały ich zlecenia nie leżało w jego interesie ale czuł gdzieś głęboko w sobie, że była to sytuacja dość poważna.
Widząc, że Kiren posyła mu teraz spojrzenie, które krzyczało ''wyjdź stąd wreszcie'' postanowił, że pora się odmeldować. Kiedy się żegnał, jego głos brzmiał tak okropnie niezręcznie oraz cicho. Nim się odwrócił i zaczął odchodzić zwrócił swój wzrok na chwilę w kierunku swego kompana. Przeszklone zielone oczy Volodyi przepełnione były grozą.
Nie zareagował w żaden sposób, po prostu odwrócił się i pośpiesznie ruszył do wyjścia z nawy głównej. Po drodze założył swój kapelusz z powrotem na głowę a walizkę chwycił mocno obiema rękami, jak by ze strachu, że znikąd pojawi się jakiś napastnik i spróbuje mu ją wyrwać.
Wychodząc na zewnątrz i powoli kierując się drogą powrotną do Manavik nie obejrzał się za siebie ani razu. Jednakże nie mógł odpędzić tej natrętnej myśli, że to chyba ostatni raz kiedy widział Volodyę żywego. Pewnego dnia kiedy wspomni jego imię innemu członkowi Instytutu ten spojrzy na niego zdezorientowany i zapyta: ''Jaki Volodya? O kim ty mówisz?'' Nikt o takim pseudonimie nigdy nie pracował dla Instytutu. Nikt o takim pseudonimie nigdy nie istniał.
Próbował nie męczyć się tymi myślami całą drogą powrotną, dlatego w pewnym momencie dla zabicia czasu zaczął snuć poważne refleksje nad tym czy powinien zacząć przeprowadzkę do kolejnego miasta czy może pozwolić sobie zostać do końca przerwy. W sumie nie chciał opuszczać jeszcze stolicy. Mieszkał w wielu miejscach i do wielu również powracał. Żadne jednakże nie pobiło tego uczucia, które towarzyszyło mu przy każdym powrocie do Manavik. Odczuwał dziwną nostalgię kiedy wkraczał na tereny tego miasta. Czuł się tam jak w domu, jak by to było miejsce, do którego rzeczywiście powinien należeć.
Snując przeróżne rozważenia na temat swojego życia, nawet nie zwrócił uwagi na to, iż słońce leniwie zaczęło wschodzić i była już prawdopodobnie 4 lub 5 rano. Ptaki w koronach drzew swym śpiewem ogłaszały całemu światu ów nowinę. To początek nowego dnia! Za niedługo ludzie będą wstawać i przygotowywać się do swoich codziennych zajęć. Tymczasem Jericho wciąż miał przed sobą kawał drogi do przebycia.
Nogi zaczęły płonąć wręcz z bólu. Kilku minutowe przerwy już nic mu nie dawały, potrzebował pieprzonej kąpieli a potem kilku godzin porządnego snu.
- Pierdolony Kiren, pierdolony Instytut - mruczał zdenerwowany pod nosem. Wreszcie się poddał i położył walizkę na uboczu drogi, którą szedł, następnie usadowił swój tyłek na niej nie chcąc narazić ulubionych spodni na brud. Teraz siedział jak debil na uboczu, przygniatając pośladkami torbę, która mieściła w sobie wszystkie jego pieniądze na kolejne kilka miesięcy.
Nucił pod nosem oraz rozglądał się ale nie dostrzegł niczego co mogłoby przykuć jego uwagę. Ostatecznie jego zmęczone ciało zaczęło wygrywać i Jericho podparty ramieniem o swojego kolano, wciąż siedząc na walizce...zaczął przysypiać.
- Psze Pana? - jakiś chrapliwy głos odezwał się za jego plecami. Momentalnie poderwał się na równe nogi, podniósł walizkę z ziemi i uniósł ją wysoko nad swoją głową. Rozglądając się gwałtownie w wszystkie strony próbował ustalić kto to był.
Poczuł się głupio, bo zdecydowanie za długo zeszło mu na ogarnięcie, iż tym kto się odezwał był staruszek który kierował powozem ciągniętym przez jednego ale dużego, siwego konia. Tylko idiota nie zauważyłby dużego powozu konnego na środku drogi...
Staruszek był tak samo zdezorientowany jak białowłosy.
Jericho przerywał niekomfortową dla ich obu ciszę odchrząknięciem, po czym odezwał się nieco niepewnie przy tym brzmiąc:
- Słu...Słucham?
Staruszek zamrugał oczami a jego koń pokręcił głową przez co lejce na jego pysku cicho zabrzęczały.
- Zauważyłem, że siedzi Pan na uboczu drogi. Wygląda Pan na zagubionego...Można jakoś Panu pomóc?
- Właściwie to dobrze Pan zauważył, nieco się zgubiłem - oczywiście było to kłamstwo, gdyż wcale się nie zgubił, wiedział dokąd idzie oraz był pewny, że kieruje się dobrą drogą - zmierzałem do stolicy...
Okazało się, że staruszek również kierował się do Manavik, z towarem, który planował sprzedać później na targu. Jericho nawet nie zdążył się odezwać kiedy starzec rzekł, że skoro oboje kierują się do tego samego miejsca to może białowłosy chciałby skorzystać z podwózki.
Nie rozważał ów propozycji, od razu się zgodził. Tylko głupiec by odmówił, a Jericho nie był głupcem...Zazywczaj.
Leżąc dość wygodnie na tyle powozu z walizką wtuloną mocno do swojej piersi obserwował krajobrazy. Z początku on i starzec nawiązali jakąś luźną rozmowę, w której oczywiście Jericho kłamał o sobie i swoim życiu jak z nut. Był tak przyzwyczajony do kłamania na temat swojej osoby, że mógłby z dumą rzec, iż był w tej dziedzinie mistrzem. Kłamał całe swoje życie by przeżyć, przez co oszustwa i przekręcanie prawdy nie miały dla niego żadnej głębi.
Z czasem tematy jednak się wyczerpały, staruszek chyba nie miał już pomysłu o co zahaczyć lub opowiedzieć, więc zamilkł i skupił swą uwagę na przemierzanej drodze. Cisza, która między nimi zapadła była idealną okazją dla Jericho, aby odpocząć nieco i się zdrzemnąć. Wcześniej jednak przemyślał ów decyzję. Zasypianie w takim miejscu, dodatkowo z walizką w rękach pełną pieniędzy było raczej ryzykownym pomysłem. Jednakże logiczne myślenie przegrało z tym jak zmęczone było jego ciało, dlatego zadecydował, że zdrzemnie się chociaż na moment, by odzyskać chodź trochę siły... Zasnął chwilę później, trzymając walizkę w silnym uścisku swych szczupłych rąk.
* * *
Obudził się, gwałtownie siadając i rozglądając wokół siebie. W włosach miał nieco źdźbeł siana, w ustach suchość a oczy sklejone co nie co piaskiem.
Sprawdził dokładnie czy wszystko było na miejscu za nim przysnął...i na jego szczęście tak, wszystko się zgadzało. Odetchnął cicho z ulgą.
- Obudził się Pan? Bo już jesteśmy na miejscu - usłyszał za sobą głos staruszka.
Jericho porozglądał się, przecierając zaspane jeszcze oczy. Rzeczywiście...Właśnie wkroczyli na tereny stolicy.
Była to ranna godzina ale miasto już tętniło życiem. Piękny, pełny życia Manavik...
Sprowadzając się nieco do porządku, kiedy powóz zatrzymał się białowłosy zszedł z niego i podszedł do kierowcy, dziękując mu za podwózkę. Nawet próbował wcisnąć mu parę monet, które wygrzebał z kieszeni płaszcza w podzięce. Starzec jednak nie chciał ich przyjąć, mówiąc mu z uśmiechem, że to drobiazg. Poddał się więc, podziękował jeszcze raz i życzył staruszkowi miłego dnia.
Gdy został wreszcie sam nawet nie pomyślał drugi raz, od razu skierował kroki w stronę miejsca swojego aktualnego zamieszkania.
Droga do domu na całe szczęście nie zajęła mu zbyt wiele czasu. Jak tylko wszedł do środka budynku, może nieco za szybko wspiął się po schodach klatki schodowej i dotarł do mieszkania numer 6. Wygrzebał kluczyki z kieszeni smolistego płaszcza, rzucając się następnie jakże dramatycznie na drzwi mieszkania. Jak dobrze, że żaden z sąsiadów nie był w pobliżu...
Gdy przekroczył próg a drzwi zamknęły się za nim, niczym na auto pilocie zaczął wykonywać wszystkie czynności. Jedyne co chodziło po jego głowie to miękkie łóżku i puchowa kołdra.
Zdął buty (które swoją drogą zaczęły powoli go uciskać), płaszcz i kapelusz w sieni, po czym od razu skierował się w stronę sypialni. Wcześniej przeszło mu przez głowę, aby przed położeniem się do łóżka wziąć szybki prysznic, jednakże doszedł do wniosku, że jest za bardzo zmęczony i umyje się potem.
Na początku schował walizkę na dnie szafy z ubraniami. Potem rozebrał się jedynie do bokserek stwierdzając, że nawet mu się nie chce przebierać w jakąkolwiek piżamę, następnie rozpuścił włosy, które wcześniej miał spięte w kucyk oraz przeczesał je niedbale a po tym rzucił się całym ciałem na łóżko. Bardzo szybko otulił się ciepłą kołdrą i przez moment wdychał jej zapach. Pachniała proszkiem lawendowym i co nie co perfumami, których używał.
Nie potrzebował zbyt wiele czasu by jego ciało i umysł weszło w stan spoczynku. Zasnął szybko, jednakże jego sen nie należał do tych spokojnych oraz słodkich. Sen, a raczej koszmar miał w swym przebiegu pewne dziury, widocznie jego umysł po przebudzeniu nie pamiętał już wszystkie. Wciąż, jednak pamiętał przerażony wzrok swojego towarzysza oraz lekki ale wciąż złowrogi uśmiech Von Botezatu'a. Obrazy te nie dawały mu jakoś spokoju...
Przetarł oczy by wyzbyć się resztek piasku z zaspanych oczu i spojrzał na zegar, który wisiał na ścianie na przeciw.
Przez uchylone okno słyszał wyraźnie miastowy szum. Wskazówki zegara wskazywały jedenastą trzydzieści. Dosyć spania. Pora było wstać, umyć się i coś jeść..A potem? Się zobaczy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz