Timothy Rauron

     — Znajdziesz sobie kiedyś dziewczynę i zobaczysz, że jeszcze wystraszy się tego twojego cholernego burdelu, Tim. Na miłość Katanes, zróbże tu w końcu porządek!
    Kiedy starszy mężczyzna już nie widział, Timothy wywrócił oczami i dość pretensjonalnie rozejrzał się po swoim pokoju myśląc tylko o tym, że nerwy starego Geralda były zupełnie niepotrzebne. Młodzieniec z uwagą przyjrzał się zakurzonym bibelotom, nieułożonym książkom i zeschniętym roślinom, nie dostrzegając w tym wszystkim absolutnie żadnego problemu. Tym bardziej że jego dziadek najbardziej narzekał już nie na sam bardak, a na drażliwą obecność myśliwskich pamiątek, do których Timothy miał szczególny sentyment.
    I był w tym wszystkim uparty jak osioł, niezłomnie myśląc, że do pozbycia się tych wszystkich rzeczy nie zmusiłaby go sama Bogini Katanes, a co dopiero jakaś tam dziewczyna.
    — Daj chłopakowi spokój. Ma przecież swoje sprawy na głowie — głos z kuchni w końcu załagodził kąśliwy spór. — Tim, proszę cię, pójdziesz po ziemniaki na targ? Zupełnie o nich zapomniałam
    W domu Derunów działo się niewiele, dlatego Timothy wykorzystywał niemal każdą sytuację, by choć na chwilę pojawić się w centrum miasta i kupić kilka słodkich bułek z piekarni pana Toporka przy skrzyżowaniu ulicy Krótkiej ze Słoneczną. I choć młody Rauron naprawdę kochał to spokojne, wiejskie życie, pociągała go również sama stolica. Może nie na tyle, by się tam wyprowadzić, ale wystarczająco by odwiedzić ją przynajmniej raz dziennie. Dla zwykłego wieśniaka, którym Timothy był i z którym w pełni się utożsamiał, Manavik otwierał się jak brama zupełnie nowych możliwości, a wachlarz nieznanych dotąd zapachów zawsze pchał ciekawość młodego Tima na przód.
    Poza tym w mieście żyła cała masa ciekawych ludzi i mimo że Rauron z nikim nie rozmawiał (z wyjątkiem sprzedawców, z którymi z konieczności musiał zamienić kilka słów), lubił od czasu do czasu po prostu ich obserwować. Zastanawiał się wtedy dokąd pędzą, gdzie mieszkają lub pracują i nawet przez chwilę nie pomyślał, że stawia go to w świetle marnego psychopaty, albo zwyczajnego świra.
    — Pewnie, że pójdę.
    — Tylko weź parasolkę. Coś mnie kolana łupią. Pewnie będzie padać
    Było piękne i pogodne popołudnie, ale Tim nigdy nie bagatelizował babcinego bólu stawów. Tabitha, prawdopodobnie jak każda staruszka, w któreś urodziny tak po prostu odblokowała szósty zmysł i nigdy nie myliła się w kwestii zmian pogodowych. Dlatego też oprócz schodzonej i wypłowiałej kurtki, młodzieniec chwycił jeszcze parasol i wyszedł z domu, podążając leśną ścieżką wprost do Manaviku.        I faktycznie Tabitha znów się nie myliła.
    Kiedy całą okolicę spowiła gwałtowna ulewa, Timothy akurat wracał z targu do domu. W kilka minut całe miasto ucichło, więc postać przemoczonej kobiety skrytej pod niewielkim zadaszeniem wydawała mu się wówczas szczególnie charakterystyczna. Ostatecznie jednak nie zwrócił na nią większej uwagi i po prostu przeszedł obok, omijając większe kałuże niezgrabnym slalomem. Dopiero po przejściu kilkunastu kolejnych metrów mimochodem ponownie obejrzał się przez ramię i poczuł się w niezrozumiałym obowiązku, żeby kobiecie pomóc, a przynajmniej tę pomoc zaproponować.
    Cofnął się więc z powrotem i przystanął naprzeciw markizy, pod którą stała nieznajoma, zagajając rozmowę w najbardziej niezgrabny sposób na świecie:
    — Przepraszam, nie odprowadzić cię gdzieś przypadkiem? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^