Ciepło, którym dane mi było przez moment się rozkoszować zostało zabrane tak szybko, jak dłoń Jasona pojawiła się na mojej skórze. Nieczęsto moje ciało miało jakikolwiek kontakt z ciałem istoty męskiej, lecz każdy taki moment bez odwrotu wydrążał w mojej pamięci wspomnienie, które do końca życia będzie razem ze mną, tak samo, jak rumieńce na policzkach. To tylko korepetycje, a mój organizm zachowywał się jakby chłopak co najmniej zaczął oświadczać mi się wygłaszając poematy o niedokończonej miłości do mnie. Lekko zadrżałam, lecz kiedy Jason powtórzył pytanie wróciłam na ziemię.
- Dzisiaj… dzisiaj… dzisiaj powtórzymy teorię z alchemii i trochę ruszymy nowego tematu z eliksirów - wzięłam głęboki oddech z zamyślenia - nic nie szkodzi, żebyś był trochę do przodu z tematem.
Kolejne dwie godziny spędziliśmy na nauce, co jakiś czas rozmawiając o sprawach niezwiązanych z korepetycjami. Cieszyło mnie, że Jason w odróżnieniu od wielu chłopców w jego wieku sprawiał wrażenie dojrzalszego od nich, a przy okazji żądnego wiedzy młodzieńca. Mimo, że wcale nie byłam nie wiadomo jak starsza od niego uważałam, że na świecie brakuje osób, które byłyby zainteresowanymi nauką… lub chcieliby mieć dobre oceny.
Miałam szczęście, że nauka wchodziła mi tak samo łatwo jak jedzenie czegoś smacznego, jednak niespecjalnie chciałam poświęcać całego swojego życia na dowiadywaniu się nowych rzeczy; uważałam, że mam zupełnie inne powołanie. Bardzo dużą zaletą w tym wszystkim było to, że babcia niespecjalnie mnie pilnowała przy lekcjach - uważała, że dopóki nie nękają ją telefony ani poczta, to nie ma ze mną problemu.
- Yves? Wszystko w porządku? - usłyszałam po chwili głos Jasona.
- Uhm, tak, przepraszam - zarumieniłam się. - Odrobinę się zamyśliłam.
Spojrzałam na chłopaka, a chwilę później na materiały rozłożone na stole. Byłam zbyt wielką marzycielką i myślicielką, czasami było to sporą przeszkodą.
Reszta korepetycji, na całe szczęście, minęła w spokojnej atmosferze. Lubiłam spędzać czas z chłopakiem, lecz głos z tyłu głowy ciągle mówił, bym go sobie odpuściła - no bo kto, do licha, chciałby chodzić z taką Yves? Bycie w związku ze mną można by porównać do niańczenia dużego dziecka, które da radę wybrać się do sklepu, pracy i nie zabić się po drodze. Nie sądziłam, by ktokolwiek chciał podjąć się tej trudnej misji.
- I właśnie wtedy ona.. - wychodząc z pokoju usłyszałam babcię żywo dyskutującą z nieokreślonymi przeze mnie osobami, lecz prawdopodobnie po wyczuciu mojej obecności zamilkła, by za moment zawołać mnie do siebie.
- Już idę! - jęknęłam. - Do zobaczenia Jason. Widzimy się w czwartek?
Kiwnął głową, a ja wyciągnęłam rękę do klamki, by za nią złapać. Najwidoczniej chłopak miał ten sam zamiar, gdyż nasze dłonie spotkały się przy drzwiach. Zaskoczona przez chwilę nie reagowałam, lecz kiedy doszło do mnie co się stało zarumieniona odskoczyłam niczym kopnięta prądem. Nic nie mówiąc wbiłam wzrok w ziemię starając się ukryć niemalże czerwone policzki i poczekałam, aż Jason wyjdzie z mieszkania. Może powinnam była zrezygnować z udzielania mu korepetycji? Nie, chyba bym tego nie zniosła.
Wracając z zamyślenia na ziemię obróciłam się na pięcie kierując swe kroki w stronę salonu, gdzie siedziała babcia z, jak się okazało, moją daleką kuzynką Ev i towarzyszącym jej mężczyzną.
- Yves, jak dobrze cię widzieć - powiedziała młoda kobieta, wstając i obejmując mnie. - Trochę urosłaś odkąd się ostatnio widziałyśmy. Teraz bardziej przypominasz swoją ma…
- Tak, ciebie też miło jest widzieć - westchnęłam. Wtuliłam się w wyższą od siebie dziewczynę, przy okazji wciągając w nozdrza zapach jej perfum. Pachniały naprawdę ładnie, delikatnie, ale owocowo.
Po naszym miłym przywitaniu dowiedziałam się, że mężczyzna, który przybył razem z nią jest jej narzeczonym, konkretniej to nawet przyszłym mężem, bo pojawili się u nas by zaprosić babcię, oraz mnie (wraz z osobą towarzyszącą, kto to widział!) na swój ślub. Robią go trochę "na przypale albo wcale", bo ma odbyć się już w następnym tygodniu, ale ich nie zraża fakt, że nie wszyscy będą w stanie wygospodarować sobie czas na sobotę by świętować ten dzień razem z nimi. Oni, tak jak i większość mojej rodziny, żyli we własnym świecie.
- Yves, a ty masz już jakiegoś kawalera na oku? - spytała kuzynka ciekawsko zerkając na mnie. Nie podobało mi się jej spojrzenie, było zbyt przeszywające.
- Co? Ja, nie, coś ty - próbowałam zachować naturalny ton głosu. Obawiałam się, że mój organizm był w stanie zdradzić mnie nawet w takiej kwestii. - Na razie mam za dużo pracy, to nie mam czasu na takie głupoty jak związki… i te sprawy.
- A ten chłopak co przychodzi do ciebie na korepetycje? - odezwała się babcia.
- Jason? Jak słusznie stwierdziłaś. Ja mu tylko udzielam korepetycji. Między nami nic nie ma - przełknęłam ślinę, piorunując ją wzrokiem. Oj babciu, gdybyś znała moje myśli…
Na szczęście Ev nie drążyła tematu, chociaż czułam na sobie ciekawskie spojrzenia jej i jej narzeczonego.
No to klapa. Nie mogłam tak po prostu nie przyjść na ich ślub bez ważnego powodu (a babcia zdążyła im powiedzieć, że weekendy na ogół mam wolne od pracy), a to, że nie miałam z kim przyjść to nie było wcale takim ultra-ważnym-powodem. Niby mogłam po prostu iść sama z babcią, ale wtedy nasłuchiwała bym się od niemalże wszystkich gości, że mój zegar biologiczny tyka, wiecznie młoda nie będę i powinnam w sumie brać już ślub, a potem robić gromadkę dzieci, bo tak wypada. Myślałam, że te czasy już dawno się skończyły. Jaka ja naiwna byłam…
Kolejne dwie godziny spędziliśmy na nauce, co jakiś czas rozmawiając o sprawach niezwiązanych z korepetycjami. Cieszyło mnie, że Jason w odróżnieniu od wielu chłopców w jego wieku sprawiał wrażenie dojrzalszego od nich, a przy okazji żądnego wiedzy młodzieńca. Mimo, że wcale nie byłam nie wiadomo jak starsza od niego uważałam, że na świecie brakuje osób, które byłyby zainteresowanymi nauką… lub chcieliby mieć dobre oceny.
Miałam szczęście, że nauka wchodziła mi tak samo łatwo jak jedzenie czegoś smacznego, jednak niespecjalnie chciałam poświęcać całego swojego życia na dowiadywaniu się nowych rzeczy; uważałam, że mam zupełnie inne powołanie. Bardzo dużą zaletą w tym wszystkim było to, że babcia niespecjalnie mnie pilnowała przy lekcjach - uważała, że dopóki nie nękają ją telefony ani poczta, to nie ma ze mną problemu.
- Yves? Wszystko w porządku? - usłyszałam po chwili głos Jasona.
- Uhm, tak, przepraszam - zarumieniłam się. - Odrobinę się zamyśliłam.
Spojrzałam na chłopaka, a chwilę później na materiały rozłożone na stole. Byłam zbyt wielką marzycielką i myślicielką, czasami było to sporą przeszkodą.
Reszta korepetycji, na całe szczęście, minęła w spokojnej atmosferze. Lubiłam spędzać czas z chłopakiem, lecz głos z tyłu głowy ciągle mówił, bym go sobie odpuściła - no bo kto, do licha, chciałby chodzić z taką Yves? Bycie w związku ze mną można by porównać do niańczenia dużego dziecka, które da radę wybrać się do sklepu, pracy i nie zabić się po drodze. Nie sądziłam, by ktokolwiek chciał podjąć się tej trudnej misji.
- I właśnie wtedy ona.. - wychodząc z pokoju usłyszałam babcię żywo dyskutującą z nieokreślonymi przeze mnie osobami, lecz prawdopodobnie po wyczuciu mojej obecności zamilkła, by za moment zawołać mnie do siebie.
- Już idę! - jęknęłam. - Do zobaczenia Jason. Widzimy się w czwartek?
Kiwnął głową, a ja wyciągnęłam rękę do klamki, by za nią złapać. Najwidoczniej chłopak miał ten sam zamiar, gdyż nasze dłonie spotkały się przy drzwiach. Zaskoczona przez chwilę nie reagowałam, lecz kiedy doszło do mnie co się stało zarumieniona odskoczyłam niczym kopnięta prądem. Nic nie mówiąc wbiłam wzrok w ziemię starając się ukryć niemalże czerwone policzki i poczekałam, aż Jason wyjdzie z mieszkania. Może powinnam była zrezygnować z udzielania mu korepetycji? Nie, chyba bym tego nie zniosła.
Wracając z zamyślenia na ziemię obróciłam się na pięcie kierując swe kroki w stronę salonu, gdzie siedziała babcia z, jak się okazało, moją daleką kuzynką Ev i towarzyszącym jej mężczyzną.
- Yves, jak dobrze cię widzieć - powiedziała młoda kobieta, wstając i obejmując mnie. - Trochę urosłaś odkąd się ostatnio widziałyśmy. Teraz bardziej przypominasz swoją ma…
- Tak, ciebie też miło jest widzieć - westchnęłam. Wtuliłam się w wyższą od siebie dziewczynę, przy okazji wciągając w nozdrza zapach jej perfum. Pachniały naprawdę ładnie, delikatnie, ale owocowo.
Po naszym miłym przywitaniu dowiedziałam się, że mężczyzna, który przybył razem z nią jest jej narzeczonym, konkretniej to nawet przyszłym mężem, bo pojawili się u nas by zaprosić babcię, oraz mnie (wraz z osobą towarzyszącą, kto to widział!) na swój ślub. Robią go trochę "na przypale albo wcale", bo ma odbyć się już w następnym tygodniu, ale ich nie zraża fakt, że nie wszyscy będą w stanie wygospodarować sobie czas na sobotę by świętować ten dzień razem z nimi. Oni, tak jak i większość mojej rodziny, żyli we własnym świecie.
- Yves, a ty masz już jakiegoś kawalera na oku? - spytała kuzynka ciekawsko zerkając na mnie. Nie podobało mi się jej spojrzenie, było zbyt przeszywające.
- Co? Ja, nie, coś ty - próbowałam zachować naturalny ton głosu. Obawiałam się, że mój organizm był w stanie zdradzić mnie nawet w takiej kwestii. - Na razie mam za dużo pracy, to nie mam czasu na takie głupoty jak związki… i te sprawy.
- A ten chłopak co przychodzi do ciebie na korepetycje? - odezwała się babcia.
- Jason? Jak słusznie stwierdziłaś. Ja mu tylko udzielam korepetycji. Między nami nic nie ma - przełknęłam ślinę, piorunując ją wzrokiem. Oj babciu, gdybyś znała moje myśli…
Na szczęście Ev nie drążyła tematu, chociaż czułam na sobie ciekawskie spojrzenia jej i jej narzeczonego.
No to klapa. Nie mogłam tak po prostu nie przyjść na ich ślub bez ważnego powodu (a babcia zdążyła im powiedzieć, że weekendy na ogół mam wolne od pracy), a to, że nie miałam z kim przyjść to nie było wcale takim ultra-ważnym-powodem. Niby mogłam po prostu iść sama z babcią, ale wtedy nasłuchiwała bym się od niemalże wszystkich gości, że mój zegar biologiczny tyka, wiecznie młoda nie będę i powinnam w sumie brać już ślub, a potem robić gromadkę dzieci, bo tak wypada. Myślałam, że te czasy już dawno się skończyły. Jaka ja naiwna byłam…
Następnego dnia miałam dość sporo obowiązków. Często narzucałam sobie wiele zajęć by odciągać się od długotrwałego myślenia, jednak jak można było się spodziewać, nie przynosiło to zamierzonego efektu.
Wtorek rozpoczął się od kilkugodzinnej zmiany w sklepie ogrodniczym, który traktowałam jak drugi dom. Znałam każdy zakamarek tego budynku, byłam w stanie stwierdzić dokładne położenie każdego najdrobniejszego przedmiotu, a przede wszystkim z chęcią służyłam pomocą każdemu. Wydawać by się mogło, że to pracownicy powinni mieć sporo cierpliwości do niecierpliwych klientów, jednakże wszyscy ci, którzy trafili na mnie powinni być tymi cierpliwszymi. Potrafiłam przedłużać ich chwilowe zakupy o dobre dwadzieścia, jak nie trzydzieści minut tłumacząc jak dobrze zadbać o każdą roślinę, o której ktoś wspomniał, a kiedy próbowano mnie zbyć wręcz teatralnie łamał mi się głos, starając się wzbudzić w ofierze poczucie winy. Jakimś dziwnym cudem zawsze działało, a ja od pewnego czasu dzięki swym nikczemnym praktykom byłam uhonorowana tytułem pracownika miesiąca. Było to wyróżnienie, którym dumnie mogłam szczycić się przed swoim żółwiem, który zawsze z chęcią mnie wysłuchiwał.
Zmiana zakończyła się wcześniej niż zwykle - jak jeden mąż wszystkie sprzęty w sklepie się wyłączyły, potem włączyły i z długim piiiiiiiiiskiem wyłączyły się ponownie. Załamane szefostwo zwolniło wszystkich do domów, lecz ja w planach miałam wybrać się w jeszcze jedno miejsce. Dzierżąc w dłoni materiałową torbę ruszyłam przed siebie w stronę Akademii. Mimo, że byłam już absolwentką raz na jakiś czas pojawiałam się porozmawiać z wykładowcami, a nawet raz na jakiś czas wypożyczałam jakąś książkę z biblioteki; panie pracujące tam starały się co miesiąc wprowadzać nowe tytuły, a jakimś cudem zawsze pojawiało się coś, na co akurat miałam ochotę. Dlatego też gdy przekroczyłam wielkie drzwi oddzielające uczelnię od świata zewnętrznego skierowałam się wprost do biblioteki, gdzie spędziłam dobrą godzinę. Ciężko było mi się skupić na wyborze, gdyż przez cały dzień głowę zajmował mi ten nieszczęsny ślub kuzynki Ev. Babcia stwierdziła, że byłoby bardzo niemiłe z naszej, znaczy z mojej strony gdybym się nie pojawiła na takiej uroczystości, zwłaszcza, że nie często się takie okazje zdarzały. A ja naprawdę nie chciałam tam iść, ale byłabym w stanie to znieść gdybym nie musiała iść tam sama. Zapytałam w pracy Eda, gościa zwanego królem imprez, jednakże nieszczęśliwie Ed w sobotę za tydzień jest umówiony na wieczór panieński, rzekomo nawet jako striptizer. Nicka nawet nie chciałam pytać - gość nie potrafi rozmawiać o czymkolwiek co wybiega poza jego zainteresowania, czyli rośliny, komiksy hentai i gierki komputerowe. Poza tymi dwoma ewentualnymi kandydatami nie miałam pojęcia kogo mogłabym zaprosić jako swoją osobę towarzyszącą… tak jakby.
Jason. Teoretycznie mogłabym go zaprosić, praktycznie był to bardzo głupi pomysł. Nawet gdyby on się nie domyślił, że coś do niego czuję, to mój organizm pewnie wręcz emanował by jakimiś feromonami czy czymś starając się zachęcić go do zwrócenia na mnie uwagi, na zasadzie jako "moglibyśmy być potencjalnymi partnerami" niż "hej, jestem Yves, udzielam ci korepetycji". Ugh, jakie te relacje damsko-męskie są skomplikowane. Czy to nie był wystarczający powód, żeby zaprosić dziewczynę jako partnerkę na wesele? Może i tak, lecz wychowana w zasadzie "co ludzie i inne stworzenia powiedzą" nie chciałam ryzykować.
- Dobry wybór - stwierdziła bibliotekarka, gdy położyłam na ladzie wybrane przez siebie książki. Łudziłam się, że po przeczytaniu pozycji o odwadze napisanej przez pseudo-znawcę faktycznie będę odważniejsza. Tytuł tej książki nosił nazwę "raz kozie śmierć". Inspirujące.
Dłuższą chwilę zajęła mi rozmowa z, jak się okazało, praktykantką, która ledwo co zaczęła tutaj pracę. Przez chwilę chciałam zaprosić ją na imprezę, jednakże byłam zbyt zdenerwowana by cokolwiek o tym wspomnieć.
Wychodząc z biblioteki trzymałam książki w jednej ręce, drugą próbowałam wygrzebać swój telefon z kieszeni, która była tak beznadziejnie skonstruowana, że było to wręcz niemożliwe. I jak gdyby życie podkładało mi kłody pod nogi straciłam równowagę i przewróciłam się, a wszystko co trzymałam i w jakikolwiek sposób było przymocowane do mnie jak w filmie odleciało na wszystkie strony świata.
- Yves, wszystko ok? - usłyszałam znajomy głos, jednak nim podniosłam głowę upewniłam się, że żyję.
- Tak, chyba, raczej tak - przed swoimi oczami ukazała mi się znajoma twarz Jasona. Na moich policzkach ukazał się lekki rumieniec.
- Chodź, pomogę ci - wyciągnął do mnie dłoń, a ja trochę niepewnie złapałam ją. Pomógł mi wstać i pozbierać moje rzeczy.
- Co ty tu robisz? - spytałam, siadając na ławce. Po tym incydencie musiałam na moment zostać w bezpiecznej pozycji.
- Uczę się tu…
- Fakt.
Rumieńce na policzkach nabrały koloru wściekle czerwonego, a pod przypływem chwili moje usta zadziałały szybciej niż jakakolwiek inna część ciała.
- Jason, czy nie zechciałbyś wybrać się ze mną na wesele za tydzień w sobotę? - spytałam na jednym wydechu.
Zmiana zakończyła się wcześniej niż zwykle - jak jeden mąż wszystkie sprzęty w sklepie się wyłączyły, potem włączyły i z długim piiiiiiiiiskiem wyłączyły się ponownie. Załamane szefostwo zwolniło wszystkich do domów, lecz ja w planach miałam wybrać się w jeszcze jedno miejsce. Dzierżąc w dłoni materiałową torbę ruszyłam przed siebie w stronę Akademii. Mimo, że byłam już absolwentką raz na jakiś czas pojawiałam się porozmawiać z wykładowcami, a nawet raz na jakiś czas wypożyczałam jakąś książkę z biblioteki; panie pracujące tam starały się co miesiąc wprowadzać nowe tytuły, a jakimś cudem zawsze pojawiało się coś, na co akurat miałam ochotę. Dlatego też gdy przekroczyłam wielkie drzwi oddzielające uczelnię od świata zewnętrznego skierowałam się wprost do biblioteki, gdzie spędziłam dobrą godzinę. Ciężko było mi się skupić na wyborze, gdyż przez cały dzień głowę zajmował mi ten nieszczęsny ślub kuzynki Ev. Babcia stwierdziła, że byłoby bardzo niemiłe z naszej, znaczy z mojej strony gdybym się nie pojawiła na takiej uroczystości, zwłaszcza, że nie często się takie okazje zdarzały. A ja naprawdę nie chciałam tam iść, ale byłabym w stanie to znieść gdybym nie musiała iść tam sama. Zapytałam w pracy Eda, gościa zwanego królem imprez, jednakże nieszczęśliwie Ed w sobotę za tydzień jest umówiony na wieczór panieński, rzekomo nawet jako striptizer. Nicka nawet nie chciałam pytać - gość nie potrafi rozmawiać o czymkolwiek co wybiega poza jego zainteresowania, czyli rośliny, komiksy hentai i gierki komputerowe. Poza tymi dwoma ewentualnymi kandydatami nie miałam pojęcia kogo mogłabym zaprosić jako swoją osobę towarzyszącą… tak jakby.
Jason. Teoretycznie mogłabym go zaprosić, praktycznie był to bardzo głupi pomysł. Nawet gdyby on się nie domyślił, że coś do niego czuję, to mój organizm pewnie wręcz emanował by jakimiś feromonami czy czymś starając się zachęcić go do zwrócenia na mnie uwagi, na zasadzie jako "moglibyśmy być potencjalnymi partnerami" niż "hej, jestem Yves, udzielam ci korepetycji". Ugh, jakie te relacje damsko-męskie są skomplikowane. Czy to nie był wystarczający powód, żeby zaprosić dziewczynę jako partnerkę na wesele? Może i tak, lecz wychowana w zasadzie "co ludzie i inne stworzenia powiedzą" nie chciałam ryzykować.
- Dobry wybór - stwierdziła bibliotekarka, gdy położyłam na ladzie wybrane przez siebie książki. Łudziłam się, że po przeczytaniu pozycji o odwadze napisanej przez pseudo-znawcę faktycznie będę odważniejsza. Tytuł tej książki nosił nazwę "raz kozie śmierć". Inspirujące.
Dłuższą chwilę zajęła mi rozmowa z, jak się okazało, praktykantką, która ledwo co zaczęła tutaj pracę. Przez chwilę chciałam zaprosić ją na imprezę, jednakże byłam zbyt zdenerwowana by cokolwiek o tym wspomnieć.
Wychodząc z biblioteki trzymałam książki w jednej ręce, drugą próbowałam wygrzebać swój telefon z kieszeni, która była tak beznadziejnie skonstruowana, że było to wręcz niemożliwe. I jak gdyby życie podkładało mi kłody pod nogi straciłam równowagę i przewróciłam się, a wszystko co trzymałam i w jakikolwiek sposób było przymocowane do mnie jak w filmie odleciało na wszystkie strony świata.
- Yves, wszystko ok? - usłyszałam znajomy głos, jednak nim podniosłam głowę upewniłam się, że żyję.
- Tak, chyba, raczej tak - przed swoimi oczami ukazała mi się znajoma twarz Jasona. Na moich policzkach ukazał się lekki rumieniec.
- Chodź, pomogę ci - wyciągnął do mnie dłoń, a ja trochę niepewnie złapałam ją. Pomógł mi wstać i pozbierać moje rzeczy.
- Co ty tu robisz? - spytałam, siadając na ławce. Po tym incydencie musiałam na moment zostać w bezpiecznej pozycji.
- Uczę się tu…
- Fakt.
Rumieńce na policzkach nabrały koloru wściekle czerwonego, a pod przypływem chwili moje usta zadziałały szybciej niż jakakolwiek inna część ciała.
- Jason, czy nie zechciałbyś wybrać się ze mną na wesele za tydzień w sobotę? - spytałam na jednym wydechu.
"Raz kozie śmierć".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz